Alternatywa dla Walentynek?

Kolejny rok, kolejny luty i po raz kolejny sama na Walentynki. I chyba zaczyna mi to już przeszkadzać.W związku z tym podjęłam pierwszy, trochę leniwy, ale jednak krok ku odnalezieniu tej mojej drugiej połówki, która błąka się gdzieś po świecie taka niekompletna. Założyłam konto na Tinderze.

Wnioski? Gorrrrąco ODRADZAM!

Nie dość, że cholerstwo jest teraz najwyraźniej płatne, to wybór też średni. A że w wersji płatnej można wybrać inną lokalizację, niż własne miejsce zamieszkania, wyświetla mi się dużo profili Niemców, Francuzów, Anglików, ba, nawet Amerykanów. Nie wierzę w związki na odległość, nie zamierzam przeprowadzać się za granicę, więc wszyscy ci panowie odpadają w przedbiegach. Co wiąże się z tym, że jeszcze mniej interesujących osób widzę na swoim ekranie.

Co gorsza, najwyraźniej Tinder chce zróżnicować opłaty i pobierać więcej od singli po 30-tce. Skandal! Że niby jesteśmy bardziej zdesperowani??? I na tym Tinder chce oprzeć swój plan biznesowy? Co jak co, ale na pewno nie jest to platforma przyjazna osobom samotnym.

Zniechęciłam się. Być może znajdę coś innego, ale póki co, nie mam zapału. Konta na razie nie usuwam, koresponduję z dwoma osobnikami, ale raczej do niczego to nie doprowadzi. U mężczyzn szukam przede wszystkim zaradności. Poczucie humoru też jest w cenie, ale musi być przynajmniej minimum jakiejś ambicji. A pod tym względem pustka…

Muszę więc przyjąć do wiadomości, że kolejne Walentynki spędzę sama. Pomyślałam sobie, że wcale nie oznacza to, że nie mogę świętować. Może nie same Walentynki, bo mało kto wie, ale 15 lutego jest Dzień Singla. I uważam, że firmy bardzo dużo tracą, nie promując tego wydarzenia.

A 14 lutego? Poświętuję moją miłość własną do samej siebie. I tym sposobem będę świętować dwa dni z rzędu:D Tak to sobie obmyśliłam. W końcu zasługuję 🙂

Nowy rok, nowe postanowienia

Koniec roku! Aż korci, żeby zacząć od początku, spisać sobie listę postanowień i dążyć do stawania się lepszym człowiekiem. Wszystko po to, żeby pod koniec kolejnego nie czuć tego, co zwykle. Rozczarowania, wstydu (zwłaszcza, jeśli ktoś swoje postanowienia dzielił z otoczeniem), depresji.

Bo po to właśnie są noworoczne postanowienia. Pozwalają nam poczuć się trochę lepiej na myśl o tym, że od 1 stycznia będziemy nowymi ludźmi i kolejny rok nie skończy się tak samo, jak ten i poprzedni…

Ale tak naprawdę, ile postanowień udało wam się dotrzymać? Kiedykolwiek?

Okazuje się, że ci wszyscy specjaliści, terapeuci i coachowie mają rację – zbyt duża ilość zbyt ogólnych celów nie jest najlepszym rozwiązaniem. Dlatego dla odmiany postanowiłam, że w 2017 r. ograniczę się tylko do JEDNEGO postanowienia.

Łatwo nie było. Chcę przecież zdrowiej się odżywiać, regularnie ćwiczyć (chcąc, nie chcąc, bez względu na dobre geny, ciało wiotczeje i zdradza pierwsze oznaki wieku), być lepszą przyjaciółką, rozwijać swoje umiejętności i wiedzę. Itede itepe. Jak z tego natłoku wybrać jedną rzecz, którą potraktuję całkowicie poważnie i dzięki której odmienię swoje życie?

Na szczęście oświeciło mnie. Złożyło się na to kilka różnych, pozornie niepowiązanych wydarzeń oraz kilka informacji, które dotarły do mnie za pomocą kilku kanałów. Otóż okazało się, że w zasadzie wszystko, czego mi potrzeba do życia, już mam. Jedyne, czego nie mam, to – uwaga, uwaga – szczęście! Nie czuję się szczęśliwa. Nie dlatego, że czegoś mi brakuje. Po prostu. Nie umiem być szczęśliwa.

Dlatego w nowym roku postanowiłam być szczęśliwą.

Oczywiście, zgodnie z wszelkimi teoriami, takie postanowienie nie jest nic warte. Znalazłam więc sposób, w jaki mogę to szczęście osiągnąć. Otóż tym sposobem jest…

… trening uważności!

Tak. Zdiagnozowałam u siebie bardzo powszechną przypadłość, jaką jest rozpamiętywanie przeszłości, zbytnie skupianie się na przyszłości, która może nigdy nie nadejść, użalanie się nad błędami i tym, że moje życie kompletnie nie wygląda tak, jak je sobie wymarzyłam (w końcu nie jestem bogata, pożądana ani nawet uwielbiana). Postanowiłam z tym skończyć. Tym, czego potrzebuję, jest skupienie się na teraźniejszości, akceptowanie jej, cieszenie się nią czy wręcz bycie za nią wdzięczną.

I to planuję czynić.

Wyposażyłam się nawet w niezbędniki w postaci poradników różnego rodzaju.

W 2017 będę się więc cieszyć życiem. I bardzo się z tego powodu cieszę!

I gorąco zachęcam do podążania moim śladem. Nie mam na myśli treningu uważności, ale właśnie skupienia się na jednym jedynym małym (wielkim) postanowieniu. Co by to było?

(Zbyt) krótka historia o miłości

Poznali się w pracy jeszcze kiedy oboje byli w związkach. Najpierw ona została singielką, niedługo potem rozpadł się jego związek. Kilka osób z ich otoczenia uznało, że stworzyliby świetną parę. Ona chciała poczuć się znowu kochana, więc zaczęła patrzeć na niego inaczej niż na kolegę z pracy. On uważał ją za piękną kobietę, ale nie był przekonany, czy chce się wiązać. Rozpad długoletniego związku pozwolił mu wrócić do swoich pasji i nie chciał z nich rezygnować po raz kolejny.

Relacje różnie się między nimi układały. Niekiedy flirtowali parząc kawę we wspólnej kuchni, innym razem rozmowa kompletnie się nie kleiła. Ona nie mogła zrozumieć, dlaczego tak się dzieje. Zaczęła jednak staranniej ubierać się do pracy, nosiła w torebce perfumy, którymi spryskiwała się za każdym razem, kiedy mogła go spotkać, oglądała filmy, które jej polecał i trochę też zaczęła interesować się marketingiem, bo w tym dziale właśnie pracował.

Sprawy nie poruszały się jednak do przodu nawet pomimo biurowych plotek i atmosferze sprzyjającej temu romansowi. Aż nagle, pewnego dnia, kiedy ona straciła już nadzieję, podczas wyjazdu integracyjnego, on wylądował w jej pokoju.

Noc była długa i namiętna. Prawie w ogóle nie spali, rozmawiali i kochali się na zmianę. Po powrocie do domu on obiecał jej, że zabierze ją na prawdziwą randkę. Ona była w siódmym niebie.

Ale po powrocie do domu wszystko było nie tak, jak miało być. On rzadko odpisywał na SMS-y, nie proponował żadnego spotkania, chociaż kiedy mijał ją na korytarzu, uśmiechał się, obejmował, czasami całował nie zważając na obecność innych. Ponieważ ona była zmęczona niejasnymi sytuacjami, do których przyzwyczaił ją jej poprzedni facet, postanowiła, że zagra z nim w otwarte karty. Zaprosiła go do siebie na rozmowę. Przyjechał, chociaż był dwie godziny spóźniony. Akurat kiedy żaliła się swojej przyjaciółce przez telefon.

Był miły, czarujący i szybko sprawił, że zapomniała, po co się spotkali. Po niedługiej rozmowie ściągał z niej ubranie, szepcząc do ucha, jaka jest piękna i jak bardzo na niego działa. Uśmiechała się do siebie myśląc, że chyba nie wszystko stracone.

Była przekonana, że w weekend pójdą do kina i na kolację, jak ustalili. Myślała już w co się ubierze i uznała, że musi koniecznie wyskoczyć w sobotę rano na zakupy, bo nic w jej szafie nie wydawało się odpowiednio atrakcyjne.

Telefon jednak milczał. W sobotę późnym wieczorem, kiedy opróżniała butelkę wina, zrozumiała, że on nie chce być z nią w związku. Chce jedynie z nią sypiać. Była wściekła. Jak on mógł tak ją zmanipulować? Tak zlekceważyć. Potraktować, jak dziwkę. Nie mogła przeżyć tego, że wszyscy w pracy wiedzą i nie zostawią na niej suchej nitki. Szczególnie te mściwe zołzy z działu księgowego, zawsze zazdrosne o jej figurę i urodę.

Ta historia wydarzyła się naprawdę. Nie pierwszy i nie ostatni raz. W wielu miastach Polski i świata. Płynie z niej morał i to niejeden. A ja dedykuję ją wszystkim kobietom, które kochają za bardzo. Nie faceci są w tym życiu najważniejsi. Ty jesteś. I godny twojej miłości będzie ten, który będzie cię kochał za to, jaka jesteś, a nie za to, kim jesteś przy nim.

Dziękuję. Dobranoc.

 

Czas spojrzeć prawdzie w oczy…

Przemyślałam sprawę, przeanalizowałam dokładnie pod każdym kątem i w końcu zrozumiałam – nigdy nie będę Kobietą Idealną. Istnieje ku temu kilka solidnych przesłanek.

Po pierwsze – nie jestem w stanie zjeść hamburgera w białej bluzce nie plamiąc jej sosem (chociaż tak na dobrą sprawę już jedzenie hamburgera mnie skreśla, bo wiadomo, że KI tego nie robi).

Po drugie – nie mogę zmusić się do poświęcania czasu codziennie wieczorem, żeby wybrać ubrania na następny dzień, wyprasować i zawiesić na wieszaku na drzwiach szafy. Nie ma takiej możliwości. Wiem, bo próbuję od roku i mi to kompletnie nie wychodzi. Ciągle wygląda to tak, że odkąd otworzę oczy, zastanawiam się, co ubrać. Gdzieś na etapie mycia zębów mam już jakąś ideę, którą konfrontuję ze stanem szafy i kosza na pranie. Następnie oceniam zdatność do użycia oraz konieczność prasowania (a w tym przypadku mam baaardzo niskie wymagania), po czym narzucam na siebie, łapię za torebkę, klucze i wybiegam (przypominając sobie jeszcze, że w kuchni od 3 dni śmieci czekają na wyrzucenie…).

Po trzecie – nie jestem w stanie zrobić sobie własnoręcznie żadnej konkretnej fryzury. Moje zdolności manualne w tym zakresie ograniczają się do obsługi prostownicy. Ewentualnie mogę sobie zrobić coś, co nazywam „kokiem w nieładzie”. Jest to moja piątkowa odsłona zazwyczaj, bo w czwartek nie chce mi się myć włosów (w końcu robiłam to przez 4 ostatnie dni z rzędu!) i uważam ją za pasującą do ostatniego dnia pracy w tygodniu. Aha, jeszcze umiem związać włosy gumką, a co! Natomiast podkręcanie prostownicą końcówek, suszenie na szczotkę, żeby nadać im objętości… Nie wiem, nie umiem, nie mam czasu.

Po czwarte – ciężko mi przychodzi zachowywanie się, jak dama. Kiedy czuję się swobodnie w czyimś towarzystwie, wybucham spontanicznym, mało kobiecym śmiechem. Opowiadam też czasami durne żarty i paplam, co mi ślina na język przyniesie. W połączeniu z alkoholem tworzę nieraz niezwykle żałosny obraz i doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Niestety dopiero następnego dnia.

Po piąte – kompletnie się nie znam na trendach i nie umiem sobie tak dobrać ciuchów i butów, żeby mieć w mojej garderobie wszystko. Nie mam małej czarnej, do niektórych butów kompletnie nie mam spodni, a do niektórych spodni nie mam butów. Nie mówiąc o sukienkach i ubraniach sezonowych. Efekt jest taki, że wiosną jestem elegancka, latem sportowa, a zimą casual z domieszką rocka.

No i mam kota. Kobieta Idealna, jeśli ma zwierzę, to psa. Wielkiego, rasowego, zadbanego. Ja jestem stereotypową singielką mieszkającą z kotem.

Tak więc nie ma się co dłużej oszukiwać. To życie w wierze, że mogę się zmienić i być kimś kompletnie innym bardzo mnie unieszczęśliwiało. Próbowałam dosięgnąć ideału, który – jak się okazuje – jest dla mnie nieosiągalny. Dlatego od dzisiaj mam nowy plan: zamiast być kobietą doskonałą będę po prostu sobą, ale nieco stuningowaną, bo nie zamierzam się teraz poddać. Będę się doskonalić i rozwijać, tylko w granicach zdrowego rozsądku.

Ci beznadziejni mężczyźni i te idealne kobiety

Wiem, zdarza mi się wydawać mało pozytywne opinie o facetach. Wynika to z różnych przyczyn, a najczęściej z powodu moich niefortunnych doświadczeń. Ale zaczyna mnie męczyć to panujące wśród kobiet przekonanie, że mężczyźni są tacy beznadziejni, podczas gdy my kobiety to chodzące ideały, na które oni nigdy nie zasłużą.

A słyszę to bardzo często. Faceci są beznadziejni, są świniami, zdradzają, nie potrafią traktować kobiet, a na dodatek nie wyrzucają śmieci. No i OK, niech tak będzie. Ale czy kiedykolwiek zastanawiałyśmy się, jak bardzo my potrafimy być… trudne do zniesienia? Bo ja się zastanawiałam. I doszłam do wniosku, że jest kilka cech kobiet (skoro same uogólniamy, wrzucając mężczyzn do jednego worka, pozwolę sobie zrobić to samo z nami, kobietami), które mogą drażnić. Albo utrudniać życie.

Fochy

Nasze matki i matki naszych matek uczą nas, że najlepszym sposobem na zmuszenie faceta, żeby zrobił to, czego chcemy, jest zarzucenie fochem. W mniej lub bardziej drastycznej wersji (od cichych dni po karczemne awantury), foch jest dosyć skutecznym narzędziem wymuszania posłuszeństwa. I cholernie nie fajnym, bo powiedzmy sobie szczerze – to czysta manipulacja.

Nie mówienie wprost

Z jakiegoś powodu kobiety świata uznały też, że mówienie tego, co się w danym momencie myśli, jest niestosowne. Mężczyzna przecież powinien się tego domyślić. Bo każdy wie, że przychodząc na świat, każdy facet zostaje obdarzony magiczną zdolnością czytania w myślach kobiecie, która jest mu przeznaczona. Jeśli nie jest w stanie tych myśli wyczytać, najwyraźniej nie jest tym jedynym.

Inne manipulacje

Generalnie jesteśmy królowymi manipulacji. Wiele pojawia się w sieci zestawień typu – co mówi kobieta, a co faktycznie myśli. Jest ich też kilka dla mężczyzn. Z przykrością muszę stwierdzić, że w większości kobiece wersje tych „dowcipów” są prawdziwe. Mężczyźni są bardziej bezpośredni. Kobiety uciekają się do manipulowania facetami, żeby dostawać od nich to, czego chcą, zamiast najzwyczajniej w świecie poprosić.

Przekonanie, że to my mamy rację

Bo tak naprawdę te wszystkie manipulacje mają służyć jednemu – „ułożeniu” sobie faceta. Tak jakby on nie miał prawa być, kim chce być, robić tego, na co ma ochotę, bo POWINIEN przecież zachowywać się i myśleć w określony sposób. Jakby był na zawsze dzieckiem, którego kobieta sobie wychowuje, pokazując mu dokładnie, jak ma żyć.

Brak szacunku

I tutaj dochodzę do ostatniej konkluzji. My po prostu mężczyzn za bardzo nie szanujemy, a dowodem są wszystkie powyższe punkty. Bo czym jest szacunek, jeśli nie kompletną akceptacją drugiego człowieka, zrozumieniem i chęcią dania mu wolności. Również w związku. (Wolności rozumianej jako dążenie do  bycia tym, kim chce, nie do sypiania z innymi – rzecz jasna.)

Konkluzja? Nie jesteśmy lepsze 🙂 Trochę to oczywiście wyolbrzymiam i podchodzę do tematu stereotypowo. Ale czy zdanie „facet to świnia” nie jest równie stereotypowe?

Jak znaleźć faceta po 30?

Wpisałam dzisiaj w Google frazę „jak znaleźć faceta”. Ilość wyników: 777 000. Wpisałam kolejną: „jak znaleźć faceta po 30”. Tym razem 11 400 000 wyników. Z wiekiem konkurencyjność frazy rośnie, co nie wróży dobrze nam, trzydziestkom…

Wstyd się przyznać, ale jestem sama już niemal od roku. Trudno to jednoznacznie określić, bo mój związek rozpadał się miesiącami (konsekwencje wspólnego mieszkania, finansów, kota…). Między moim zauroczeniem Kacprem (który jest zadziwiająco długo z jedną osobą, bo już niemal 11 miesięcy, co może oznaczać, że to jednak coś poważnego…), a niewinnymi flirtami w barach czy na dyskotekach, nie zauważyłam, że minęło już tyle czasu.

W pewnym sensie pozwoliłam sobie na jego upływ. Nie byłam gotowa pakować się w kolejny związek, gdzieś tam zaprzątałam sobie głowę kolegą z pracy, a faceci poznani na imprezach też nie napawali optymizmem, co do ewentualnego powrotu do randkowania.

Zastanawiam się jednak, czy już przypadkiem nie nadszedł ten czas, żeby znowu wrócić na rynek. W końcu z szukaniem miłości to tak, jak z szukaniem pracy – trzeba wysłać wiele CV, włożyć dużo energii i pójść na liczne rozmowy zanim znajdzie się tę idealną. A powiedzmy sobie otwarcie – nie jestem coraz młodsza.

I mam dwa zasadnicze problemy:

  1. Wzbudzam zainteresowanie raczej znacznie młodszych, nie do końca interesujących mnie mężczyzn (Swoją drogą, czy określenie „interesujący mężczyzna” nie jest oksymoronem? Nie, nie jestem feministką, ale naprawdę rzadko zdarza mi się poznać kogoś, kto ma więcej zainteresowań niż oglądanie piłki nożnej i picie wódki z kumplami – wiadomo, bez bab, które ględzą i zrzędzą. Aczkolwiek wiem – poznaję ich głównie na imprezach, a tam ciężko o co innego… Generalnie można ten punkt również odczytać jako „zbyt wysokie wymagania”. Słyszałam, że z czasem się znacznie obniżają…).
  2. Nie mam zwyczaju przejmowania inicjatywy. Co wynika z różnych przyczyn, ale generalnie trzeba przyjąć, że jestem pod tym względem dosyć uwsteczniona, wręcz konserwatywna. I lubię pewnych siebie mężczyzn, chociaż tacy najczęściej oznaczają kłopoty.

Wiadomo, że najłatwiej próbować kogoś poznać na dyskotece, w barze, generalnie na imprezie. Alkohol cyrkluje w krwiobiegu, człowiek jest odważniejszy, bardziej przyjazny – to sprzyja obu stronom do zawierania znajomości. Z drugiej strony, w ciągu ostatniego roku zaliczyłam milion imprez – w różnych miastach, mniejszych i większych – i co?

Tak na marginesie dodam, że OCIERANIE SIĘ CZŁONKIEM O UDO KOBIETY PODCZAS TAŃCA czy OBMACYWANIE JEJ PODCZAS ROZMOWY to nie są afrodyzjaki!!! To nie działa! Chyba, że jesteś mega przystojny, mega sławny albo mega bogaty i poznałeś laskę, która akurat na to leci. Tak naprawdę, zwykła rozmowa przy drinku może kręcić sto razy bardziej. O ile oczywiście MASZ COKOLWIEK DO POWIEDZENIA.

Ale to tak na marginesie…

Więc skoro odpadają kluby, dyskoteki tudzież tzw. meliny, czyli mieszkania, w których domówki przypominają w dużym stopniu wyjście na miasto – to co pozostaje? Co pozostaje 30-latce, która pracuje 8 godzin w biurze, a potem jeszcze 2-3 godziny w domu, większość jej znajomych to małżeństwa z dzieckiem, a otaczające ją singielki chcą tylko imprezować?

Siłownia? No ok, ale tam się chodzi bez makijażu. I człowiek nie wygląda zbyt atrakcyjnie z czerwoną od wysiłku twarzą, kroplami potu spływającymi z czoła i miną omdlewającego. No chyba że chodzi o to, żeby się lansować, co trochę brzmi, jak ogromna strata pieniędzy. No i w jaki dzień i w jakich godzinach się tam pojawić, żeby trafić na większą ilość mężczyzn niż kobiet i to w dodatku takich zwyczajnych mężczyzn, a nie tzw. „karków”?

Kurs garncarstwa? Względnie języka obcego albo kulinarny, bo wiadomo, że na garncarstwie raczej facetów nie ma. Opcja dla wytrwałych to natomiast studia zaoczne. Tylko czy tam chodzą mężczyźni? Czy mężczyźni się w ogóle uczą nowych umiejętności, kiedy są singlami? Lub kiedykolwiek?

Portale randkowe? Nieeeeeeeeeeeee chcęęęęęęęęęę. To jak związkowy LinkedIn. Dosłowny i bezpośredni. Palisz? Odpadasz. Zarabiasz 1500 zł? Odpadasz. Masz blond włosy? Odpadasz  A może zresztą to faktycznie jest klucz do poznania kogoś, kto jest przynajmniej zbliżony do ideału (o ile nie kłamie), a skoro i tak wszystko przenosi się do Internetu…

Randki w ciemno? Jeśli ktoś ma znajomych, którzy mają znajomych, którzy znają wolnych singli po 30-tce, chętnych do związku, to ci znajomi to skarb. Ja takich nie mam. Chyba. A w sumie musiałabym popytać.

Praca? Pod warunkiem, że jest z czego wybierać, że nie jest to zabronione regulaminem i że nie pracuje się w tym samym pokoju, a najlepiej dziale.

I tyle, jeśli chodzi o moje pomysły.

Oglądam sobie czasami „Seks w wielkim mieście” i nie mogę uwierzyć, z jaką łatwością bohaterki poznają tam facetów (z którymi ostatecznie się rozstają, bo – powiedzmy sobie szczerze – mają spore problemy emocjonalne). Na ulicy, w galeriach, w barach, u znajomych, na promocjach książkowych, pokazach mody. WSZĘDZIE. A ja wymyśliłam tylko pięć, nie do końca idealnych miejsc…

Nie chcę dziecka, wolę kota

A co! Niby dlaczego nie? Bo stereotypy? Bo samotna i trzydziestka, to od razu stara panna z kotami? Jak to jest, że kiedy byłam w związku, to kot w domu był czymś normalnym, a teraz kiedy zostałam sama, wiele osób patrzy na to podejrzliwie? Mając faceta, mogłabym mieć ich ze trzy i nikt by nic złego nie powiedział ani nawet nie pomyślał. A teraz? Nawet jeden to dużo.

I przyznam, że strasznie mnie to wkurza. Bo chyba jest różnica między kobietą obsesyjnie kochającą swoje dziecko a kobietą, która publicznie przyznaje się, że kocha swojego kota? No przepraszam bardzo, ale skoro ja nie opowiadam ludziom o tym, co zabawnego zrobiło moje zwierzę, to dlaczego muszę wysłuchiwać, jakie to dzieci moich znajomych (przyjaciołom przebaczam) są super cudowne i jak słodko śpią, jedzą, pierdzą i bekają?

Czemu można zwariować na punkcie swojego dziecka, co jest niezdrowe zarówno dla matki, jak i tego nieszczęsnego dzieciaka i to jest społecznie akceptowane, a mała wzmianka o kocie to już powód do żartów? (Dodam, że psów to nie dotyczy, psy są poza tym dziwnym układem.) Dlaczego ludzie nie mogą zrozumieć, że tak jak niektórzy nie lubią kotów, tak inni nie lubią dzieci i zmuszają nas do wysłuchiwania zajebiście ciekawych historii na ich temat? I dlaczego w końcu – pytam się – czują się z tego powodu lepsi??? Szczerze mówiąc, ja wysłałabym na leczenie każdą kobietę, która zaraz po urodzeniu dziecka:

  • zmienia swoje zdjęcie profilowe na zdjęcie niemowlaka, a później w miarę, jak rośnie odpowiednio często je aktualizuje (serio, jak masz w profilu zdjęcie dziecka i wysyłasz znajomym zaproszenie, to to naprawdę dziwnie wygląda…),
  • zamieszcza więcej niż jeden post w tygodniu o swoim dziecku,
  • zamieszcza zdjęcia nagiego dziecka!!!,
  • w towarzystwie opowiada tylko o nim,
  • opowiadając o nim zachwyca się nad nim, jakby było chodzącym cudem (każde dziecko najpierw pełza, potem raczkuje, potem staje na nogach – tak to wygląda, to naprawdę nie jest żaden wyczyn!),
  • podporządkowuje pod nie wszystko: plan dnia, godziny spotkań z przyjaciółmi, posiłki, nawet temperaturę w pomieszczeniu,
  • przestała kupować sobie ubrania czy fundować inne przyjemności, bo „woli wydać na dziecko”,
  • nie może żyć bez niego przez 60 minut.

Wiem, wiem. Teraz tak mówię, a pewnie też mi się kiedyś jakieś dziecko trafi i wtedy zmienię zdanie. No cóż, tak to widzę w tej chwili. Między kociarzami i mugolami są podwójne standardy, które są dla nas krzywdzące. Na szczęście drażni mnie to tylko, kiedy się nad tym głębiej zastanawiam. To krótkie chwile z mojego życia. Większość spędzam z moim kotem :p

Dosyć!

Nie potrzebuję gadek motywacyjnych w stylu „Jesteś tu, gdzie powinnaś być. Cały świat ci sprzyja. Nie rezygnuj z marzeń, one na pewno się spełnią. Nic nie dzieje się bez przyczyny” i innych podobnych bzdur. Mam 30 lat i nie jestem już pełną naiwnych ideałów nastolatką z okrągłymi oczami wypatrującej przyszłości, która przecież przyniesie tylko to, co najlepsze.

Nikt nic nie przyniesie. Świat generalnie ma nas w dupie. I nikogo nasze marzenia nie obchodzą.

Zasada jest prosta – to ty spełniasz swoje marzenia. To ty sprawiasz, że świat wokół ciebie się zmienia. A to, gdzie się aktualnie w życiu znajdujesz, to wynik twoich decyzji i działań. Żaden „palec boży” ani „wszechwiedząca opatrzność” cię tutaj nie przywiodły.

Wmawianie ludziom, że jest inaczej, może tylko wyrządzić im krzywdę. Wystarczy czegoś bardzo bardzo mocno chcieć i to się na pewno spełni. Na pewno?! Jeśli usiądę, zacisnę kciuki, zamknę oczy i będę marzyć o luksusowym apartamencie w centrum Nowego Jorku, to to się w końcu spełni? Jeżeli ktoś tak uważa, to powinien się po prostu leczyć…

Ech, moja frustracja wynika z tego, że podobne hasła widzę codziennie w sieci, mediach społecznościowych i sama jeszcze kilka lat temu w nie wierzyłam. Karmiłam się nimi będąc nastolatką, studentką. Wierzyłam, że ktoś gdzieś się znajdzie i odmieni moje życie (to zawodowe i osobiste). I traciłam tylko cenny czas. Teraz jestem starsza (ekhm!) i mądrzejsza i mam żal do tych wszystkich pocieszaczy, wujków i ciotek „dobra rada”, samozwańczych motywatorów on-line.WSZYSCY SIĘ MYLILIŚCIE!

Żeby zmienić życie i osiągnąć swoje cele, trzeba DZIAŁAĆ. Ruszyć tyłek. Nie ma innej drogi – koniec, kropka.

Drogie jest życie singielki…

Jestem tylko trochę stereotypową singielką. Tak, mam 30 lat, tak, mam kota. Nawet nieźle zarabiam. Ale nie wydaję setek czy tysięcy na buty od Blahnika ani torebki od YSL, bo no niestety aż tyle to ja nie zarabiam. (Swoją droga, jak inne kobiety to robią, że są same i mają taką kupę kasy, ja się pytam?!)

Mimo moich dosyć dobrych zarobków, przeciętnych powiedziałabym, temat pieniędzy ostatnio często do mnie powraca. Żyję z jednej wypłaty, a to już znaczna uciążliwość, kiedy człowiek dzielił się po połowie (chociaż ponoć są takie pary, gdzie to mężczyzna ponosi więcej kosztów… nie wiem, nigdy nie byłam w takim związku). Poza tym – są rozrywki. Umówmy się. Kiedy człowiek jest sam, codziennie wraca do prawie pustego mieszkania i wieczory spędza na rozmowach z kotem, potrzebuje się wyrwać raz na jakiś czas. Najlepiej dwa razy. Co tydzień. W piątek i sobotę. A to kosztuje.

Jest też czas, który trzeba jakoś wypełnić. Zajęcia z hiszpańskiego, kurs gotowania, siłownia, basen. Za wszystko trzeba płacić. Nawet kiedy człowiek chce po prostu wyjść z domu i połazić po centrum handlowym, okazuje się, że wraca znacznie biedniejszy.

Mija kilka miesięcy i nagle wszystkie oszczędności się zerują, a nadszarpnięta karta kredytowa jęczy w portfelu, jak wyrzut sumienia…

Dlatego doszłam do wniosku, że muszę wdrożyć jakieś środki zaradcze, plan naprawczy. Nie jestem zwolennikiem ani drakońskich diet ani drakońskiego oszczędzania. Jakąś kontrolę wydatków trzeba będzie jednak wprowadzić i to niemalże natychmiast. Przeglądam blogi, szukam porad, oglądam filmiki na YouTube, ale nie przemawia do mnie prowadzenie budżetu domowego, oszczędzanie każdej kropli wody czy sprzedawanie domowych sprzętów, których i tak mam niewiele.

Cóż więc zrobić, kiedy pieniędzy brak, a wydatków coraz więcej? Proste: zwiększyć dochody. Jak już znajdę na to sposób, na pewno się podzielę 😉

Czy to wypada czy nie wypada, czyli dylematy trzydziestki

Jest taki temat, który szczególnie zaprząta mi ostatnio głowę, a mianowicie – co takiej trzydziestoletniej kobiecie, jak ja, wypada? Spędzam ostatnio dużo czasu na imprezach, nie żałuję sobie alkoholu, a ponieważ bardzo dużo pracuję, wręcz uważam, że tyle mi się od życia należy, żeby się pobawić. Mimo to, zastanawiam się, czy trochę nie przesadzam chwilami, bo chyba powinnam być już trochę bardziej, hmm, dojrzała…?

Wiem, że ludzie generalnie dzielą się na tych, którzy uważają, że zawsze należy zachowywać się stosownie do wieku oraz na tych, którzy mają to gdzieś. Ja chyba jestem gdzieś pośrodku. Nie wiem tylko, jakie są ogólnie przyjęte normy dla trzydziestek, w związku z czym trudno mi to akurat wypośrodkować.

No wiadomo, taniec na barze, całowanie się na parkiecie z nieznajomymi, rzyganie na chodniku – tego raczej nie wypada kobiecie w wieku 30 lat. W zasadzie zaryzykowałabym stwierdzenie, że to nie wypada żadnej kobiecie. Ani mężczyźnie.

A z drugiej strony – dlaczego?

Czuję się trochę, jak Alicja w krainie czarów. Wpadłam nagle do dziury czasoprzestrzennej i jak z niej wypadłam, miałam już 30-tkę na karku. W głębi serca czuję się jednak na 21 lat. Wtedy nie zastanawiałam się, co mi wypada, a co nie. Chociaż może wtedy byłam trochę spokojniejsza… Przeżywam teraz drugą młodość, jakbym wiedziała, że to moje ostatnie podrygi.

Czemu ostatnie? Bo już jak wyobrażę sobie siebie za 10 lat szalejącą na parkiecie, to wydaje mi się to odrobinę żałosne.

Ale z drugiej strony – dlaczego?